Czy Truskawkowy Księżyc jest czerwony…

i dlaczego tak naprawdę jest poziomkowy?

Co jakiś czas w czerwcu media rozpisują się o Truskawkowym Księżycu, a wszędzie widać przerobione fotki ogromnego czerwonego „srebrnego globu” – ale czy wiecie, że nazwy nadawane co miesiąc pełni wcale nie są związane z kolorami, a pochodzą zwyczajowo z nazewnictwa stosowanego przez rdzenne ludy Ameryki? Poniżej przedstawiam najpopularniejsze przyjęte nazwy dla każdego miesiąca (są i inne, także w różnych regionach geograficznych).

  1. Styczeń: Wolf Moon, Wilczy Księżyc. Nazwa pochodzi od wycia głodnych wilków.
  2. Luty: Snow Moon, Śnieżny Księżyc – kiedyś luty był najbardziej śnieżnym i zimnym miesiącem na naszej półkuli, pamiętacie?
  3. Marzec: Worm Moon, Robaczywy Księżyc. Robaczywy, bo w marcu rdzenni Amerykanie widywali już w rozmiękającej ziemi ślady wędrujących insektów.
  4. Kwiecień: Pink Moon, od pierwszych różowych kwiatów pojawiających się na łąkach (nie do końca wiadomo, jakiego gatunku). Zwany też Grass/Egg Moon ze względu na zieleniącą się wszędzie trawę i początek okresu lęgowego.
  5. Maj: Flower Moon, Kwietny Księżyc. Zwany czasami Zajęczym (Hare Moon).
  6. Czerwiec: Strawberry Moon, Poziomkowy Księżyc. Wiem, wiem, „truskawkowy” widzicie wszędzie w polskim internecie, ale tak naprawdę wziął nazwę od poziomek (wild strawberries).
  7. Lipiec: Hay Moon, Księżyc Sianokosowy, od pierwszych sianokosów.
  8. Sierpień: najczęściej Red Moon, czyli Czerwony Księżyc, ale ja lubię nazwę Sturgeon Moon, Jesiotrowy Księżyc. Wtedy właśnie jesiotry pojawiały się w północnoamerykańskich rzekach w dużych ilościach, zapewniając obfite połowy.
  9. Wrzesień: Harvest Moon, Dożynkowy Księżyc. Chyba nic nie trzeba wyjaśniać?
  10. Październik: Hunter’s Moon, Księżyc Myśliwego. W czasach, kiedy polowania były jednym z głównych sposobów na zdobywanie pożywienia, październik był pierwszym miesiącem po lecie, kiedy można było tropić zwierzynę wieczorem, bo ciemno zaczynało się robić wcześniej.
  11. Listopad: Beaver Moon, Bobrzy Księżyc. Nazwa zapewne pochodzi od wyjątkowej aktywności bobrów w tym okresie.
  12. Grudzień: Cold Moon, Zimny Księżyc.

Ilustracja główna oraz obraz w tekście autorstwa Davida Blanchflowera, którego profil znajdziecie na Twitterze i Mastodonie. Thank you, David!

Spójrz w niebo: Ursydy

Zimowe niebo raczy nas wieloma pięknymi widokami, a od połowy grudnia możemy też obserwować rój meteorów zwany Ursydami. Można je śledzić w serwisie SkyLive od 17 do 26 grudnia, a 22 i 23 grudnia najłatwiej znajdziemy je na nocnym niebie. W tym roku, jeśli nie będzie zachmurzenia, nów umożliwi jeszcze dokładniejszą obserwację tego roju, będącego elementem nieba dzięki komecie 8P/Tuttle.

Ursydy pojawiają się na niebie od dawna, a samą kometę odkryto już w 1790 roku – najbliżej Ziemi znalazła się w 2008 roku, mniej więcej w odległości 0,25 au (37,8 mln km).

Nazwa zaś wywodzi się od gwiazdozbioru Małej Niedźwiedzicy, Ursa Minor, gdzie Ursydy mają swój radiant, czyli punkt, z którego rój zdaje się „rozbiegać” (rysunek własny, na podstawie Stellarium), położony tuż za niedźwiedzim uszkiem.

Ursydy pojawiają się regularnie, nie są związane z obecnością komety w naszym wewnętrznym układzie słonecznym, ponieważ należą do jej bardzo, bardzo długiego ogona, a tutaj możecie ustawić swoją lokalizację i dowiedzieć się więcej na temat tego, kiedy i jak je obserwować.

Jedzenie w kosmosie…

czyli rzecz o tym, co i jak jedzą astronauci.

Zanim zaczniemy, odrobina koniecznej fizyki i ostrzeżenie: niektóre fragmenty tego wpisu mogą być nie dla wrażliwych osób.

Kiedy astronauci docierają na orbitę, doświadczają mikrograwitacji. Przyjęliśmy, że to „zero g” – potocznie brak grawitacji, ale to nie do końca jest prawda. Czym więc jest mikrograwitacja? Otóż mikrograwitacji doświadczamy wtedy, kiedy wyeliminowane (całkowicie lub znacząco) zostaje przyspieszenie, przy czym sama siła grawitacji nadal istnieje. Fachowo więc mówimy właśnie o mikrograwitacji lub stanie nieważkości, zwanym też swobodnym upadkiem „bez końca”. Dlatego też będę używać określenia „stan nieważkości” lub „mikrograwitacja”. Na potrzeby naszego wątku przyjmijmy, że jest to stan, w którym nie ma góry, dołu, nie da się stanąć w miejscu bez złapania się czegoś oraz w którym ciecze, gazy i ciała stałe zachowują się inaczej niż na Ziemi.

Domyślacie się już zapewne, że jednym z problemów z jedzeniem i piciem na ISS jest właśnie stan nieważkości, w którym nie da się wypić kawy z kubka (chociaż obecnie mamy tzw. capillary cup), zjeść sucharka (okruszki znajdą się wszędzie) czy posypać kanapki solą. Oczywiście wewnątrz ciała też mamy różne płyny i gazy, a cały ambaras polega na tym, że w stanie nieważkości w naszym żołądku dzieje się dokładnie to samo, co w butelce miodu, którą pokazał kiedyś Chris Hadfield: ciecz, gaz i fragmenty jedzenia, czyli ciała stałe, pływają sobie w osobnych bańkach, a dodatkowo gaz nie unosi się ku „górze” (przypominam definicję z początku wpisu). Na Ziemi gaz, który jest lżejszy od zawartości żołądka, po prostu unosi się w górę i można się go pozbyć solidnym beknięciem. W mikrograwitacji gaz jest niejako zlepiony w bańki albo znajduje się w połowie zawartości, więc pozbycie się go powoduje automatycznie pozbycie się wszystkiego, co ponad tą bańką mamy w żołądku. Jeśli więc na ISS dopadnie cię potrzeba pozbycia się nadmiaru gazów (choć dietetycy i naukowcy dbają o to, by się to jak najrzadziej przytrafiało), musisz wykonać specjalny manewr, odbijając się od ściany na tyle mocno i szybko, żeby przez moment zawartość żołądka mogła poczuć się jak na Ziemi, w przeciwnym razie przytrafi ci się tzw. bomit (z angielskiego burp + vomit). I tutaj znowu ważna jest dieta, bo o ile na ISS czy innym statku kosmicznym można odepchnąć się od czegoś, to podczas spaceru w przestrzeni kosmicznej może to być utrudnione, a nikt nie chce takiego wypadku, kiedy ma na sobie kombinezon.

Kolejną sprawą jest wpływ mikrograwitacji na astronautę: to SMS, czyli Space Motion Sickness (choroba morska). Trwa zazwyczaj w ostrej formie około tygodnia i wymaga po prostu przystosowania się, ale też diety, bo charakteryzuje się mdłościami i niekontrolowanymi wymiotami. Jeżeli oglądacie loty załóg na ISS, to przyglądajcie się uważnie minom astronautów i kosmonautów wchodzących na pokład stacji kosmicznej: nietrudno zauważyć, kto cierpi na SMS.

Czyli mamy już kilka powodów, dla których jedzenie w kosmosie nie może być takie samo, jak na Ziemi. Do tego dochodzi konieczność odpowiedniej diety: jest on ważna ze względu nie tylko na fakt, że astronauci pozostają w zamkniętym pomieszczeniu czasami nawet ponad rok, w mikrograwitacji, tracąc masę kostna, ale także ze względu na kwestie, hm, hydrauliczne. Otóż toalety w mikrograwitacji nie działają na zasadzie znanej nam wszystkim na Ziemi: nie można sobie w spokoju usiąść z telefonem i poczytać Twitterka…

Dlatego ważne jest nie tylko to, jaką postać ma jedzenie, ale także to, co zawiera i jak jest zbilansowane. Krótko mówiąc, błonnik jest problematyczny, co zresztą było punktem zapalnym między kosmonautami i astronautami, bo rosyjskie jedzenie jest „treściwsze”. Trzeba też dbać o to, by potrawy nie były wzdymające, by raczej były lekkostrawne, ale przy tym smaczne! Pamiętajmy, że rok w kosmosie to potworne obciążenie psychiczne, więc każdy drobny komfort jest na wagę złota. Ale co z tymi wzdęciami? Otóż trzeba ich unikać, bo gazy jelitowe w mikrograwitacji to uciążliwy problem. Od razu rozwieję mit: nie, jak puścisz bąka na ISS, to nie wystrzelisz jak z procy. Nie jest też tak, że gazy jelitowe są ogromnym zagrożeniem pożarowym, choć mogą przyczynić się do pogorszenia ewentualnie istniejącego już pożaru. Więc w czym problem? Otóż na ISS jesteś w zamkniętej przestrzeni praktycznie bez przepływu powietrza… dlatego astronauci chodzą oddawać gazy do toalety. Wewnętrzna wentylacja może nie radzić sobie tak dobrze z pochłanianiem zapachów czy ich rozwiewaniem, więc na ISS po prostu trochę śmierdzi (i nikt o tym głośno nie mówi), zatem dokładanie dodatkowych wrażeń olfaktorycznych jest niewskazane.

Co zatem jada się na ISS i czy tylko niesmaczne papki? W tej kwestii na przestrzeni lat wiele się zmieniło, a najlepiej ilustruje to znany nam dobrze fragment filmu Matrix: być może takie zdrowe zbilansowane mieszanki mają wszystko, ale nie mają najważniejszego: smaku. A smak i zapach oraz konsystencja to coś, co pobudza zmysły, poprawia trawienie dzięki zwiększaniu wydzielania soków żołądkowych jeszcze przed rozpoczęciem posiłku oraz wspiera nasz dobrostan.

Ano właśnie. Na początku jedzenie, które astronauci zabierali w kosmos, było mało smaczne: tubki zmielonej pasty, które wysysało się z worka słomką, a także liofilizowane kawałki jedzenia, które nawadniało się własną śliną.

Obiad Johna Glenna w 1962 roku (fotografia: NASA, licencja: domena publiczna) składał się z tubki musu jabłkowego, tubki purée z warzyw i wołowiny oraz kilku tabletek ze sprasowanej glukozy. Za czasów misji Mercury nadal trzeba było wysysać jedzenie z tubek i woreczków, głównym bowiem problemem dla badaczy z NASA było to, jak zachowuje się organizm w kosmosie. A że jedzenie niesmaczne? Trudno, uznali naukowcy.

Nic dziwnego, że od czasu do czasu na pokładzie, a raczej przed wejściem na pokład następował bunt, skutkujący na przykład przemycaniem kontrabandy w postaci kanapki z wołowiną. Taka kanapka mogła wyrządzić wiele szkód, ale ten żart z pewnością przysłużył się do zmiany kosmicznego menu, zwłaszcza że w planach były trwające wiele dni wyprawy w przestrzeń pozaziemską.

Misje Apollo były już o tyle lepsze, że na pokładzie była gorąca woda, która ułatwiła kwestię przygotowania potraw. Misje Skylab z kolei zapewniały pewien poziom komfortu: była nawet lodówka, astronauci dostali „stoliki”, pojawiły się znane Wam pewnie z filmów srebrne pakieciki.

Najważniejszym czynnikiem wpływającym na dietę na ISS jest to, że nie ma tam lodówek. Jest chłodziarka do napojów, są lodówki techniczne, ale jedzenie trzeba utrzymywać w temperaturze otoczenia. Oznacza to, że świeże produkty dostarczane są tylko wtedy, gdy na ISS dociera misja osobowa lub z zapasami, a warzywa i owoce do tej pory były rzadkością. Jednak z czasem astronauci i kosmonauci zaczęli prowadzić różne eksperymenty uprawne: od szczypiorku z cebuli po papryczki. Ponieważ załoga ISS pochodzi z różnych krajów, często astronauci i kosmonauci zabierają ze sobą jedzenie przygotowane specjalnie dla nich lub też NASA zamawia im pizzę (naprawdę kilka razy ją dostarczono). Jest też ekspres do kawy i wspomniane wyżej kapilarne filiżanki, z których można niemal zwyczajnie napić się kawy.

Pierwsza pizza trafiła na ISS w 2001 roku dzięki Rosjanom, którzy zawarli umowę z… Pizza Hut. Usaczew nakręcił również filmik promocyjny, a komercyjne produkty spożywcze niejeden raz gościły również u Amerykanów, którym jednak umowy zabraniają reklamowania czegokolwiek na terenie ISS.

Ale czy w takim razie załoga ISS nie jada lodów? Jada! Kiedy do stacji leci na przykład Dragon, ma na pokładzie zamrażarki przeznaczone na odbiór zamrożonych próbek, a w tych zamrażarkach wiezie lody i inne pyszności. Hm, ale jak odpiec zamrożone pierogi? Z pomocą mieszkańcom ISS przyszedł piekarnik, dostarczony w listopadzie 2019 roku (sponsorem była sieć hoteli Doubletree Hotels). Parmitano i Koch upiekli wtedy ciastka! (Fotografia: NASA, licencja: domena publiczna)

Ogólnie rzecz biorąc, w kwestii smaków dostępne jest prawie wszystko, poza pieczywem (okruszki!) i dużym wyborem świeżych artykułów. W gotowych daniach natomiast starannie ważone i dobierane są składniki pokarmowe. Czy dieta na ISS jest mniej lub bardziej kaloryczna? Nie. Dzień na ISS jest bardzo intensywny, co ma związek z kwestiami psychologicznymi: NASA daje dużo różnych zadań, starając się zrównoważyć ewentualną tęsknotę za domem i pomóc zająć się pracą zamiast myśleniem o tym, że jesteś w puszce w środku „niczego”. Pamiętajmy też, że najwięcej energii pobiera nasz mózg, który w kosmosie pracuje równie intensywnie, jak na Ziemi. Dodatkowo konieczna jest aktywność fizyczna, ćwiczenia zapobiegające nadmiernej redukcji masy mięśniowej i kostnej. Podaż kalorii jest więc podobna do ziemskiej, różnią się natomiast niektóre składniki pokarmowe: na przykład należy uważać z nadmiarem żelaza. Czemu? W kosmosie zmniejsza się liczba erytrocytów (czerwonych krwinek), co przy wysokiej podaży żelaza może powodować jego nadmiar i konsekwencje dla zdrowia, takie jak zwiększenie stresu oksydacyjnego, ryzyka chorób układu krążenia, toksyczność i przyspieszenie niszczenia masy kostnej.

Dalibyście radę przez rok odżywiać się jak astronauci?

Na wylot przez Jowisza…

czyli o tym, że gazowe olbrzymy nie są „z gazu”!

Gazowe olbrzymy, tajemnicze planety, piękne i fascynujące. Do tej pory odkryliśmy ich ponad 1600, głównie są to tzw. gorące Jowisze, bo łatwo je wykryć: są ogromne i krążą blisko swoich słońc. Nasze dwa „prawilne” olbrzymy to Jowisz i Saturn, choć mamy jeszcze w naszym układzie słonecznym dwie planety, które zaliczano kiedyś do gazowych olbrzymów lub planet typu Jowisza („Jovian planets”), czyli Uran i Neptun, ale według nowej nomenklatury obecnie są to lodowe olbrzymy, „ice giants”.

Z czego zbudowane są planety będące gazowymi olbrzymami i czy da się przez nie przelecieć na wylot? Skład takich planet to zwykle wodór i hel, ale do końca nie wiemy, co mają w środku. Być może samo centrum Jowisza to żelazo i kwarc, a może gorąca zupa o temperaturze 50 000 stopni C? Wiemy jednak, że ogromne ciśnienie sprawia, że wodór zostaje ściśnięty i przyjmuje formę ciekłą, co oznacza, że de facto Jowisz ma największy ocean w naszym układzie słonecznym, tylko składający się z wodoru, nie wody!

Kiedyś uważano gazowe olbrzymy za nieudane gwiazdy, ale obecnie wiemy, że do zostania gwiazdą jest im zwykle bardzo daleko: sam skład to za mało, trzeba jeszcze ogromnych ilości gazu i jeszcze większego ciśnienia i temperatur, by zaszły procesy pozwalające na odpowiednie reakcje na poziomie atomów. Nasze gazowe olbrzymy poznaliśmy już dość dobrze dzięki misjom, takim jak @NASAJuno czy @CassiniSaturn. W wolnej chwili wybierzcie się na wirtualną wycieczkę, warto!

Sonda kosmiczna Cassini zrobiła nam nawet zdjęcie: ta mała kropka to Ziemia.

(Fot.: NASA/JPL-Caltech/Space Science Institute. Domena publiczna.)

Okazało się jednak z czasem, że znajdujemy gazowe olbrzymy w innych układach słonecznych i, ku naszemu zdziwieniu, wcale nie krążą one z dala od słońca, stanowiąc ochronę wewnętrznych planet, ale radośnie przytulają się do gwiazdy na bardzo ciasnej orbicie. Ten fakt zresztą pomógł nam je odkryć: ogromna, masywna planeta powoduje drobne zaburzenie w obrazie gwiazdy, ponieważ oddziaływanie grawitacyjne sprawia, że gwiazda wydaje się lekko przesuwać, a dodatkowo momentami zmniejsza się jej jasność.

Niektóre gorące Jowisze zasuwają dokoła swoich słońc w tempie 18 godzin na pełne pokonanie orbity, co przy ich rozmiarach jest doprawdy imponujące. Jednak wszystko to sprawiło, że zaczęły mnożyć się pytania dotyczące powstawania układów słonecznych.

W naszym układzie słonecznym gazowe olbrzymy krążą daleko od gwiazdy (Jowisz 5,1 au [Ziemia 1 au] – au to jednostka astronomiczna, astronomical unit, wynosząca ok. 150 mln km lub 8,3 minuty świetlnej). Skąd więc w kosmosie wzięły się gorące Jowisze? Mamy dwie teorie do wyboru: powstały tam, gdzie się znajdują lub wyemigrowały z obrzeży układu. Która z nich jest bardziej prawdopodobna?

Mało prawdopodobne wydaje się, żeby mogły powstać tak blisko gwiazd, zwłaszcza że są zwykle w podobnym wieku: młode gwiazdy są gorące, często puszczają gwiezdne bąki 🤭 składające się z plazmy i gwiezdnego wiatru cząstek, co powodowałoby odzieranie takiej planety z gazów. Wygląda więc na to, że gazowe olbrzymy zwykle tworzą się poza linią śniegu, czyli w miejscu, gdzie może tworzyć się lód, a następnie w którymś momencie swojego życia po prostu przemieszczają się bliżej gwiazdy. Czy nasz Jowisz i Saturn zrobiły to samo?

Według tzw. Grand Tack Hypothesis, czyli kosmicznego zwrotu przez sztag, tak właśnie było! Jowisz popędził w kierunku Słońca, ale z tyłu wyhamował go Saturn, ściągając za pomocą grawitacyjnego rezonansu na tyły układu słonecznego (na szczęście). Być może gazowe olbrzymy w innych układach słonecznych mają też księżyce, nad których wykryciem pilnie pracują naukowcy.

Nie da się jednak przelecieć na wylot przez środek takich planet, ale być może udałoby się to zrobić w przypadku lodowych olbrzymów, które charakteryzują się mniejszym ciśnieniem i temperaturą wewnątrz.

Macie swoje ulubione zdjęcia Jowisza lub Saturna? Jeśli jeszcze nie, możecie zajrzeć na strony NASA i wybrać coś na tapetę telefonu.

Misja Cassini (Saturn)

Misja Juno (Jowisz)