Jedzenie w kosmosie…

czyli rzecz o tym, co i jak jedzą astronauci.

Zanim zaczniemy, odrobina koniecznej fizyki i ostrzeżenie: niektóre fragmenty tego wpisu mogą być nie dla wrażliwych osób.

Kiedy astronauci docierają na orbitę, doświadczają mikrograwitacji. Przyjęliśmy, że to „zero g” – potocznie brak grawitacji, ale to nie do końca jest prawda. Czym więc jest mikrograwitacja? Otóż mikrograwitacji doświadczamy wtedy, kiedy wyeliminowane (całkowicie lub znacząco) zostaje przyspieszenie, przy czym sama siła grawitacji nadal istnieje. Fachowo więc mówimy właśnie o mikrograwitacji lub stanie nieważkości, zwanym też swobodnym upadkiem „bez końca”. Dlatego też będę używać określenia „stan nieważkości” lub „mikrograwitacja”. Na potrzeby naszego wątku przyjmijmy, że jest to stan, w którym nie ma góry, dołu, nie da się stanąć w miejscu bez złapania się czegoś oraz w którym ciecze, gazy i ciała stałe zachowują się inaczej niż na Ziemi.

Domyślacie się już zapewne, że jednym z problemów z jedzeniem i piciem na ISS jest właśnie stan nieważkości, w którym nie da się wypić kawy z kubka (chociaż obecnie mamy tzw. capillary cup), zjeść sucharka (okruszki znajdą się wszędzie) czy posypać kanapki solą. Oczywiście wewnątrz ciała też mamy różne płyny i gazy, a cały ambaras polega na tym, że w stanie nieważkości w naszym żołądku dzieje się dokładnie to samo, co w butelce miodu, którą pokazał kiedyś Chris Hadfield: ciecz, gaz i fragmenty jedzenia, czyli ciała stałe, pływają sobie w osobnych bańkach, a dodatkowo gaz nie unosi się ku „górze” (przypominam definicję z początku wpisu). Na Ziemi gaz, który jest lżejszy od zawartości żołądka, po prostu unosi się w górę i można się go pozbyć solidnym beknięciem. W mikrograwitacji gaz jest niejako zlepiony w bańki albo znajduje się w połowie zawartości, więc pozbycie się go powoduje automatycznie pozbycie się wszystkiego, co ponad tą bańką mamy w żołądku. Jeśli więc na ISS dopadnie cię potrzeba pozbycia się nadmiaru gazów (choć dietetycy i naukowcy dbają o to, by się to jak najrzadziej przytrafiało), musisz wykonać specjalny manewr, odbijając się od ściany na tyle mocno i szybko, żeby przez moment zawartość żołądka mogła poczuć się jak na Ziemi, w przeciwnym razie przytrafi ci się tzw. bomit (z angielskiego burp + vomit). I tutaj znowu ważna jest dieta, bo o ile na ISS czy innym statku kosmicznym można odepchnąć się od czegoś, to podczas spaceru w przestrzeni kosmicznej może to być utrudnione, a nikt nie chce takiego wypadku, kiedy ma na sobie kombinezon.

Kolejną sprawą jest wpływ mikrograwitacji na astronautę: to SMS, czyli Space Motion Sickness (choroba morska). Trwa zazwyczaj w ostrej formie około tygodnia i wymaga po prostu przystosowania się, ale też diety, bo charakteryzuje się mdłościami i niekontrolowanymi wymiotami. Jeżeli oglądacie loty załóg na ISS, to przyglądajcie się uważnie minom astronautów i kosmonautów wchodzących na pokład stacji kosmicznej: nietrudno zauważyć, kto cierpi na SMS.

Czyli mamy już kilka powodów, dla których jedzenie w kosmosie nie może być takie samo, jak na Ziemi. Do tego dochodzi konieczność odpowiedniej diety: jest on ważna ze względu nie tylko na fakt, że astronauci pozostają w zamkniętym pomieszczeniu czasami nawet ponad rok, w mikrograwitacji, tracąc masę kostna, ale także ze względu na kwestie, hm, hydrauliczne. Otóż toalety w mikrograwitacji nie działają na zasadzie znanej nam wszystkim na Ziemi: nie można sobie w spokoju usiąść z telefonem i poczytać Twitterka…

Dlatego ważne jest nie tylko to, jaką postać ma jedzenie, ale także to, co zawiera i jak jest zbilansowane. Krótko mówiąc, błonnik jest problematyczny, co zresztą było punktem zapalnym między kosmonautami i astronautami, bo rosyjskie jedzenie jest „treściwsze”. Trzeba też dbać o to, by potrawy nie były wzdymające, by raczej były lekkostrawne, ale przy tym smaczne! Pamiętajmy, że rok w kosmosie to potworne obciążenie psychiczne, więc każdy drobny komfort jest na wagę złota. Ale co z tymi wzdęciami? Otóż trzeba ich unikać, bo gazy jelitowe w mikrograwitacji to uciążliwy problem. Od razu rozwieję mit: nie, jak puścisz bąka na ISS, to nie wystrzelisz jak z procy. Nie jest też tak, że gazy jelitowe są ogromnym zagrożeniem pożarowym, choć mogą przyczynić się do pogorszenia ewentualnie istniejącego już pożaru. Więc w czym problem? Otóż na ISS jesteś w zamkniętej przestrzeni praktycznie bez przepływu powietrza… dlatego astronauci chodzą oddawać gazy do toalety. Wewnętrzna wentylacja może nie radzić sobie tak dobrze z pochłanianiem zapachów czy ich rozwiewaniem, więc na ISS po prostu trochę śmierdzi (i nikt o tym głośno nie mówi), zatem dokładanie dodatkowych wrażeń olfaktorycznych jest niewskazane.

Co zatem jada się na ISS i czy tylko niesmaczne papki? W tej kwestii na przestrzeni lat wiele się zmieniło, a najlepiej ilustruje to znany nam dobrze fragment filmu Matrix: być może takie zdrowe zbilansowane mieszanki mają wszystko, ale nie mają najważniejszego: smaku. A smak i zapach oraz konsystencja to coś, co pobudza zmysły, poprawia trawienie dzięki zwiększaniu wydzielania soków żołądkowych jeszcze przed rozpoczęciem posiłku oraz wspiera nasz dobrostan.

Ano właśnie. Na początku jedzenie, które astronauci zabierali w kosmos, było mało smaczne: tubki zmielonej pasty, które wysysało się z worka słomką, a także liofilizowane kawałki jedzenia, które nawadniało się własną śliną.

Obiad Johna Glenna w 1962 roku (fotografia: NASA, licencja: domena publiczna) składał się z tubki musu jabłkowego, tubki purée z warzyw i wołowiny oraz kilku tabletek ze sprasowanej glukozy. Za czasów misji Mercury nadal trzeba było wysysać jedzenie z tubek i woreczków, głównym bowiem problemem dla badaczy z NASA było to, jak zachowuje się organizm w kosmosie. A że jedzenie niesmaczne? Trudno, uznali naukowcy.

Nic dziwnego, że od czasu do czasu na pokładzie, a raczej przed wejściem na pokład następował bunt, skutkujący na przykład przemycaniem kontrabandy w postaci kanapki z wołowiną. Taka kanapka mogła wyrządzić wiele szkód, ale ten żart z pewnością przysłużył się do zmiany kosmicznego menu, zwłaszcza że w planach były trwające wiele dni wyprawy w przestrzeń pozaziemską.

Misje Apollo były już o tyle lepsze, że na pokładzie była gorąca woda, która ułatwiła kwestię przygotowania potraw. Misje Skylab z kolei zapewniały pewien poziom komfortu: była nawet lodówka, astronauci dostali „stoliki”, pojawiły się znane Wam pewnie z filmów srebrne pakieciki.

Najważniejszym czynnikiem wpływającym na dietę na ISS jest to, że nie ma tam lodówek. Jest chłodziarka do napojów, są lodówki techniczne, ale jedzenie trzeba utrzymywać w temperaturze otoczenia. Oznacza to, że świeże produkty dostarczane są tylko wtedy, gdy na ISS dociera misja osobowa lub z zapasami, a warzywa i owoce do tej pory były rzadkością. Jednak z czasem astronauci i kosmonauci zaczęli prowadzić różne eksperymenty uprawne: od szczypiorku z cebuli po papryczki. Ponieważ załoga ISS pochodzi z różnych krajów, często astronauci i kosmonauci zabierają ze sobą jedzenie przygotowane specjalnie dla nich lub też NASA zamawia im pizzę (naprawdę kilka razy ją dostarczono). Jest też ekspres do kawy i wspomniane wyżej kapilarne filiżanki, z których można niemal zwyczajnie napić się kawy.

Pierwsza pizza trafiła na ISS w 2001 roku dzięki Rosjanom, którzy zawarli umowę z… Pizza Hut. Usaczew nakręcił również filmik promocyjny, a komercyjne produkty spożywcze niejeden raz gościły również u Amerykanów, którym jednak umowy zabraniają reklamowania czegokolwiek na terenie ISS.

Ale czy w takim razie załoga ISS nie jada lodów? Jada! Kiedy do stacji leci na przykład Dragon, ma na pokładzie zamrażarki przeznaczone na odbiór zamrożonych próbek, a w tych zamrażarkach wiezie lody i inne pyszności. Hm, ale jak odpiec zamrożone pierogi? Z pomocą mieszkańcom ISS przyszedł piekarnik, dostarczony w listopadzie 2019 roku (sponsorem była sieć hoteli Doubletree Hotels). Parmitano i Koch upiekli wtedy ciastka! (Fotografia: NASA, licencja: domena publiczna)

Ogólnie rzecz biorąc, w kwestii smaków dostępne jest prawie wszystko, poza pieczywem (okruszki!) i dużym wyborem świeżych artykułów. W gotowych daniach natomiast starannie ważone i dobierane są składniki pokarmowe. Czy dieta na ISS jest mniej lub bardziej kaloryczna? Nie. Dzień na ISS jest bardzo intensywny, co ma związek z kwestiami psychologicznymi: NASA daje dużo różnych zadań, starając się zrównoważyć ewentualną tęsknotę za domem i pomóc zająć się pracą zamiast myśleniem o tym, że jesteś w puszce w środku „niczego”. Pamiętajmy też, że najwięcej energii pobiera nasz mózg, który w kosmosie pracuje równie intensywnie, jak na Ziemi. Dodatkowo konieczna jest aktywność fizyczna, ćwiczenia zapobiegające nadmiernej redukcji masy mięśniowej i kostnej. Podaż kalorii jest więc podobna do ziemskiej, różnią się natomiast niektóre składniki pokarmowe: na przykład należy uważać z nadmiarem żelaza. Czemu? W kosmosie zmniejsza się liczba erytrocytów (czerwonych krwinek), co przy wysokiej podaży żelaza może powodować jego nadmiar i konsekwencje dla zdrowia, takie jak zwiększenie stresu oksydacyjnego, ryzyka chorób układu krążenia, toksyczność i przyspieszenie niszczenia masy kostnej.

Dalibyście radę przez rok odżywiać się jak astronauci?

Magia słonych i słodkich przekąsek…

czyli dlaczego ser jest jak narkotyk

Jak już wiemy z wpisu o jedzeniu „mózgiem”, głód czasami bierze się z emocji – naukowcy udowodnili też, że głód emocjonalny chętniej zaspokajamy szczególnymi rodzajami pożywienia, zwykle dla nas niekorzystnego. Ale dlaczego?

W 2015 roku ukazała się praca Eriki Schulte, Nicole Avena (z Mount Sinai Hospital) i Ashley Gearhadt, dotycząca „uzależniających” potraw, a ser znalazł się tam na 16 miejscu, zaraz za tymi potrawami, które tradycyjnie kojarzymy jako te, po które sięga się na pocieszenie, z nudów, do filmu itd.

Prawa autorskie: © 2015 Schulte et al. Licencja: Creative Commons

Badanie składało się z dwóch części: w pierwszej uczestników poproszono o ocenę tych potraw, które według nich były najtrudniejsze do odrzucenia lub najchętniej wybierane jako „pocieszacze” powodujące, że sięga się po nie nawet wtedy, gdy nie jesteśmy głodni. W drugiej części z kolei nie porównywano potraw, a jedynie wybierano z listy 35 te najbardziej problematyczne.
Wyniki? Nie zadziwią Was. Czym bardziej przetworzone jedzenie, tym dla nas niebezpieczniejsze.

Badanie było w zasadzie prowadzone tylko po to, by potwierdzić znane nam już informacje: przetworzone, słodkie, słone tłuste jedzenie potrafi „uzależniać” i „pocieszać” – o tym wiemy już z poprzedniego wpisu. Wróćmy jednak do sera! Wyliczono, że w USA średnie spożycie sera wynosiło w 2018 roku PIĘĆ kilogramów na osobę rocznie. Zakładając, że jest to tzw. American cheese, wychodzi 0,42 kilograma miesięcznie, jakieś 1600 kalorii na miesiąc samego sera. Niby niewiele…

Jednak dołożenie do tego innych przetworzonych produktów, stresu, braku ruchu i innych czynników powoduje, że ten niby taki niegroźny ser okazuje się problematyczny, zwłaszcza że u osób z problemami związanymi z przejadaniem się na tle emocjonalnym ser często staje się potrawą z wyboru. Pamiętacie Bridget Jones? W książce jest taki fragment, w którym z przerażeniem zauważa ona, ile kalorii miał pyszny ser, który zjadła. DUŻO. Ale dlaczego ser tak nas pociesza? Oto sedno serowej afery!

Najwięcej amatorów mają sery twarde (podpuszczkowe), sery typu mozzarella, następnie twarogi i sery pleśniowe. Skupimy się głównie na serach podpuszczkowych i pleśniowych, bo to one, jak okazało się w badaniach, zawierają dużo kazeiny. Stosunkowo mało ma jej świeża mozzarella czy twarogi, bo wiąże się to z procesem produkcji.

Kazeina w serze rozkładana jest do beta kazomorfiny (BCM) lub do BCM7. Są to tzw. peptydy opioidowe, które są endogennymi opioidami, czyli takimi, które nasz organizm wytwarza sam. Ciekawe badanie na ten temat przeprowadzili nasi rodacy, więc możemy bezpośrednio dowiedzieć się, który dostępny w Polsce ser to największy uszczęśliwiacz – i upewnić się, że nie kupujemy go za dużo, by nie mieć pod ręką zawierającego wiele pustych kalorii pocieszacza.

Z tego badania wynika, że ser to spokój, szczęście, brak bólu i odrobina otępienia emocjonalnego oraz błogość: kazomorfiny bowiem przekraczają barierę krew-mózg i przyklejają się do receptorów dopaminy. Powoduje to uruchomienie mechanizmu uwalniania dopaminy, neuroprzekaźnika odpowiadającego za odczucie przyjemności oraz stymulującego ośrodek nagrody. Czym więcej sera, tym przyjemniej! Jednak uczucie przyjemności bywa zwodnicze – nie inaczej jest w przypadku sera. Dodatkowo sery podpuszczkowe mają sporą zawartość tłuszczu, więc gdy nasz mózg (hipoteza nie do końca potwierdzona w badaniach, p. pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/17466108/) życzy sobie endorfin, to zabieramy się przecież nie za ogórki czy rzepę, ale za czekoladę, ser, tłuste przekąski albo ukochane potrawy.

A Wy jakie sery lubicie?

Czy jemy mózgiem?

Czyli rzecz o jedzeniu, emocjach i o tym, dlaczego przyrost masy ciała to nie lenistwo.

Według dość ciekawych badań najbardziej lubimy w trudnych chwilach zjeść coś słodkiego, słonego, tłustego, ogólnie – coś, co ma dużo kalorii i daje uczucie sytości. Słowem: sabotaż naszego organizmu przez… niego samego. Dlaczego stres i emocje tak często (choć nie u każdego) powodują potrzebę zjedzenia czegoś pysznego natychmiast (jak u Bridget Jones)? Aby to zrozumieć, musimy cofnąć się do dalekich czasów naszych przodków i pochylić się nad tym, jak wolno postępuje ewolucja.

Dawno, dawno temu stres i negatywne emocje miały szybki przebieg: czynnik stresujący, reakcja, w miarę szybkie rozwiązanie. W takiej sytuacji dzieje się coś, co znamy dobrze: żołądek ściska się w kulkę, a całe ciało przygotowuje się do działania. Jedzenie w takim momencie spowodowałoby dopływ krwi do narządów układu trawiennego, a jest ona potrzebna w mięśniach i mózgu. Oczywiście stres w pełnym rozumieniu tego słowa to również „dobra” reakcja, jak np. podczas uprawiania sportu.

Mechanizm stresu nie jest skomplikowany, znamy go wszyscy. Ważne jest jednak to, że stres wiąże się ze zmianą wydatkowania energii oraz zmianą jej dystrybucji. Na krótką metę wszystkie te zmiany są korzystne: serce bije szybciej, rozszerzają się naczynia wieńcowe oraz naczynia dostarczające krew do mięśni, kurczą się naczynia „obsługujące” układ pokarmowy (to właśnie uczucie ściśnięcia żołądka i brzucha), rozszerzają się oskrzela, a glikogen jest szybciej przetwarzany na glukozę. Wiąże się to z ogromnym wydatkiem energetycznym, ale na tę właśnie krótką metę organizm nie musi radzić sobie z nadrobieniem tego wydatku. Problem pojawia się wtedy, kiedy stres już nie jest jednorazowy, a staje się przewlekły.

W przebiegu przewlekłego stresu pojawia się „na stałe” hormon o nazwie kortyzol: jest to hormon steroidowy, wytwarzany przez korę nadnerczy (a konkretnie jej warstwę pasmowatą). Podstawowe działanie kortyzolu w stresie to zwiększanie stężenia glukozy we krwi. W zwykłym fizjologicznym stężeniu kortyzol z kolei ma wiele innych funkcji, które w skrócie można określić jako utrzymywanie równowagi organizmu: dzięki niemu budzimy się rano wyspani, nasza wątroba wspiera odżywianie tkanek, a stany zapalne przebiegają łagodniej. Kortyzol reguluje również stężenie sodu we krwi, co wydaje się według niektórych badaczy być ważne w odniesieniu do tego, że przy przewlekłym stresie lubimy słone potrawy typu czipsy.

W obecnych czasach stres często jest przewlekły: martwimy się tygodniami o pracę, pandemię, denerwujemy polityką, kłócimy z partnerem i nie szukamy pomocy na zewnątrz, wreszcie mamy problemy, których nie umiemy rozwiązać. To wszystko to stres! Ponieważ ten przewlekły stres powoduje podwyższony wydatek energii, a do tego wzrasta poziom kortyzolu, organizm zaczyna uważać, że w tej sytuacji musi być przygotowany na długotrwałą walkę i zrobić zapasy. Kortyzol wybitnie w tym pomaga, a dodatkowo powoduje obniżenie odporności, powstawanie stanów zapalnych, czujemy się fizycznie chorzy i sięgamy po jedzenie, bo mózg wie, że do choroby trzeba zebrać siły. Osoby z depresją często, ale nie zawsze, przejadają się właśnie z powodu nadmiaru kortyzolu; dochodzi do tego brak aktywności fizycznej, bóle mięśni i stawów, utrudniające poruszanie się, zaburzenia odczuwania przyjemności – stąd pojawia się alkohol, inne używki i, dość często, jedzenie w nadmiarze.

Jednak przewlekły stres nie jest jedynym czynnikiem powodującym, że się przejadamy. Bardzo często „zajadamy emocje”, szukamy pocieszenia w czekoladzie, lodach czy serze (niedługo o tym serze napiszę więcej). O ile raz na jakiś czas nie stanowi to problemu, to w dłuższej perspektywie może prowadzić do zaburzenia relacji emocje-jedzenie. Kiedy zaczynamy szukać w jedzeniu stałego pocieszenia i nie umiemy poradzić sobie z emocjami w inny sposób (z różnych przyczyn), a jedynym czynnikiem wyzwalającym dopaminę jest właśnie jedzenie, wkraczamy na bardzo niebezpieczną ścieżkę.

Żeby zrozumieć, skąd bierze się mechanizm emocjonalnego głodu, musimy najpierw ustalić, skąd bierze się głód fizyczny, jak trawimy i co w tym procesie robi nasz mózg.


Skąd bierze się fizyczny głód? Burczy nam wtedy w brzuchu, ale musimy pamiętać, że głód bierze się z mózgu, a konkretnie z podwzgórza. W dużym skrócie podwzgórze to też „ośrodek przyjemności”. Podwzgórze steruje homeostazą organizmu, czyli zarządza tym, żeby było nam odpowiednio ciepło, utrzymuje równowagę elektrolitową i oczywiście dba o poziom odżywienia. Z tego względu zawiera komórki o „przeciwnym działaniu”. Mamy więc komórki wywołujące uczucie głodu po ich aktywacji – głód z kolei uruchamiany jest dwoma peptydami, NPY i AGRP. Oczywiście drugi zestaw komórek służy do inhibicji (hamowania) głodu poprzez CART i alfa-MSH. Aby jednak rozpoczęło się wydzielanie tych białek, komórki nerwowe potrzebują stymulacji, czyli muszą „dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja”. Przekaźnikami sytuacji są hormony krążące we krwi: grelina, ILP-5, cholecystokinina, peptydy (takie jak YY, GLP-1, oksyntomodulina), leptyna, hormony trzustki (insulina, amylina, polipeptyd). Niestety mózg otrzymuje też informacje szlakami modulacji przyjemności i nagrody, co zaburza fizjologiczny proces głodu i nierzadko prowadzi do zaburzeń odżywiania.

W skrócie: grelina oraz ILP-5 stymulują głód, a pozostałe substancje służą do jego inhibicji. Najlepiej znamy działanie greliny, wydzielanej w żołądku; z przeciwnej strony najsilniejszym inhibitorem apetytu jest wydzielana przez komórki tłuszczowe leptyna. Delikatna równowaga tych hormonów może być zaburzana przez wiele czynników, w tym znany nam już kortyzol, a także wpływ szlaków sygnałowych nagrody.

Jak to więc jest z tym przejadaniem się, co na to wpływa, jak możemy zapobiegać jedzeniu dla przyjemności, które z czasem zamienia się w kompulsywne objadanie się?

Musimy zacząć od społecznej roli jedzenia. Służy nam ono bowiem nie tylko do zaspokajania opisanej powyżej fizjologicznej potrzeby, ale również do podtrzymania więzi (randka w restauracji), świętowania (Boże Narodzenie, urodziny), pocieszania (po śmierci kogoś, w USA). O ile takie okazjonalne sytuacje nie szkodzą, wszak mamy osobny żołądek na serniczek 😁, to jednak zdarza się czasami, że od dziecka wdrukowywane są w nas złe nawyki związane z jedzeniem.

Kiedyś podczas dyskusji o jedzeniu na Twitterze rozmawialiśmy o jedzeniowych traumach z dzieciństwa, często się tam przewijało zdanie: jak nie zjesz zupy/mięsa, nie dostaniesz deseru. To pierwszy błąd: uczenie dziecka, że po zrobieniu nielubianej czynności jest nagroda, jedzenie. Kolejnym błędem jest: bądź grzeczny, to pójdziesz na pizzę. Albo przekupywanie dzieci słodyczami, frytkami – bo kto kiedyś został przekupiony sałatą???

Takie nawyki zaburzają szlak nagrody, ponieważ uczą nasz mózg, że… jak przetrwasz dzień w pracy, możesz zjeść lody… po całym tygodniu należy ci się pizza… po kłótni masz prawo zjeść pudełko czekoladek, jak bohaterka ulubionego serialu. Podobny zresztą schemat występuje w przypadku alkoholu, co może prowadzić do jego nadużywania. Dlatego właśnie nie wolno stosować jedzenia jako kary, nagrody, przekupstwa, nie tylko w przypadku dzieci.

Czym więc jest „emotional overeating”, zaburzenie związane z emocjonalnym przejadaniem się? Jest to jedzenie w odpowiedzi na sytuację, emocje, konflikt, stres, nudę, samotność, zmęczenie, poczucie winy, wstyd. Cała karuzela, która dodatkowo sama się nakręca.

Co ciekawe, naukowcy zauważyli, że taki typ zaburzenia odżywiania dotyczy w dużej mierze osób, które są lub były na diecie, odchudzały się itd.

Ponieważ jedzenie = dopamina, z czasem można wytworzyć u siebie zły zwyczaj podjadania w w sytuacjach, w których fizjologicznie nie jesteśmy głodni. Podjadanie prowadzi do nadwagi (więcej negatywnych emocji, zwłaszcza w naszym społeczeństwie), otyłości, problemów zdrowotnych spowodowanych zaburzoną w ten sposób gospodarką hormonalną. Boli, źle, więc jemy więcej.

Dzięki poznaniu tych wszystkich mechanizmów obecnie podczas leczenia otyłości stosujemy nie tylko zabiegi chirurgiczne, zmiany w sposobie odżywiania czy trybie życia, farmakoterapię, ale również, a nawet czasami przed wszystkim, psychoterapię i na przykład zajęcia mindfulness, które pomagają uziemić emocje i sprawić, że pacjenci umieją nazwać to, co czują, a następnie poradzić sobie ze swoim stanem bez sięgania po szybki plasterek, jakim jest czekolada.