Gżegżółka, czyli skąd się biorą słowa (3)

Jedną z zasad morfologii indoeuropejskiej jest to, że typowe rdzenie czasownikowe (oznaczające stan lub czynność) zawierają szkielet spółgłoskowy i gdzieś w środku jedno miejsce na samogłoskę. Za podstawową (kanoniczną) formę rdzenia uważa się postać, w której samogłoską jest *e, ale istnieją też inne warianty (tzw. stopnie apofoniczne), w których zamiast *e występuje *o albo samogłoska całkowicie zanika (co często, choć nie wyłącznie i niekoniecznie) zdarza się w pozycji nieakcentowanej. Jeśli w rdzeniu w sąsiedztwie samogłoski występuje spółgłoska nosowa (*m, *n), płynna (*l, *r) albo półsamogłoska (*j, *w), to przy braku samogłoski właściwej spółgłoska staje się sylabiczna. W przypadku *j lub *w w stopniu zredukowanym rdzenia pojawia się ich samogłoskowy odpowiednik, czyli *i lub *u. Rdzeń, który po redukcji wygląda tak: *gʰuǵʰ-, w stopniu pełnym powinien mieć postać *gʰweǵʰ- lub *gʰewǵʰ- (co można też zapisać *gʰeuǵʰ-, jeśli chcemy podkreślić, że grupa *ew fonetycznie tworzy dyftong).

Jeśli zatem próbujemy wyjaśnić, dlaczego dawna bałtosłowiańska nazwa kukułki zawiera sekwencję *gʰuǵʰ-, warto sprawdzić, czy istnieje niezależnie zrekonstruowany czasownik indoeuropejski o podstawowej formie rdzenia *gʰweǵʰ- lub *gʰewǵʰ-. Można to sprawdzić np. w dość opasłym, starannie opracowanym leksykonie czasowników indoeuropejskich (LIV, czyli Lexikon der indogermanischen Verben), którego drugie, poszerzone wydanie ukazało się w roku 2001 pod redakcją Martina Kümmela i Helmuta Rixa. Znajdujemy tam jeden rdzeń odpowiadający opisowi: *g(ʷ)ʰewǵʰ-. Symbol w nawiasach oznacza labializację, czyli wymawianie dźwięku * z zaokrągleniem warg: *gʷʰ. Dane porównawcze nie pozwalają na ustalenie, czy pierwszą spółgłoską było zwykłe *, czy labializowane *gʷʰ, bo wg LIV rdzeń jest bogato poświadczony tylko w językach indoirańskich, w których labializacja zanikła i obie spółgłoski uległy utożsamieniu. Nie ma to wielkiego znaczenia dla naszej analizy, bo języki bałtosłowiańskie również nie zachowały tego kontrastu. Dla uproszczenia przyjmijmy, że formą podstawową było *gʰewǵʰ- (możliwość z góry bardziej prawdopodobna, bo spółgłoska labializowana i dyftong *ew bardzo rzadko występują razem w jednym rdzeniu).

Czasownik ten oznaczał ‘schować, ukryć’. Rzeczownik pochodny typu *gʰé-gʰuǵʰ-o- powinien oznaczać coś, co albo samo stale się chowa, albo ma zwyczaj coś ukrywać. Obie możliwości pasują do kukułki, która jest ptakiem skrytym, płochliwym, dobrze się kamuflującym i rzadko widywanym, aczkolwiek często słyszanym (to dotyczy kukających z ukrycia samców), a zarazem ukrywającym swoje jaja w gniazdach innych ptaków (to z kolei dotyczy samic). Nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć, której okoliczności gżegżółka zawdzięcza swoją nazwę, ale przynajmniej możemy wskazać konkretny czasownik „pasujący do układanki”. Choć LIV nie wspomina o jego występowaniu poza grupą indoirańską, prawdopodobnie ten sam rdzeń pojawia się w języku litewskim w postaci gūž- w czasownikach z przedrostkami: pri-si-gūžti ‘czaić się, tulić się’ i su-gūžti ‘brać pod swoje skrzydła’, a także w rzeczowniku gūžta ‘gniazdo, schronienie’. Zwraca uwagę jego „ornitologiczna” semantyka. Również w językach germańskich istnieje kilka słów potencjalnie dających się wyprowadzić z tego samego rdzenia. Jednym z nich jest – uwaga! – pragermańska nazwa kukułki, *gaukaz, która teoretycznie może pochodzić od dawniejszego *gʰowǵʰ-nó-s, co byłoby derywatem innego typu od tego samego czasownika. Od *gaukaz pochodzi staroangielskie słowo ġēac (wymawiane [jæːɑk]). W późniejszym okresie zostało ono, podobnie jak polska gżegżółka, zastąpione przez onomatopeję cuckoo, choć niektóre brytyjskie dialekty zachowały odziedziczone yeek. W niemieckim także dawniejsze Gauch ‘kukułka’ zostało zastąpione przez Kuckuck; podobna zmiana zaszła w niderlandzkim; natomiast języki skandynawskie zachowały wiernie starą nazwę: duńskie gøg, islandzkie gaukur, szwedzkie gök, norweskie (bokmål) gjøk. Możliwe zatem, że polska (i bałtosłowiańska) gżegżółka ma kuzynów germańskich.

Rękopis średnioangielskiej piosenki Sumer is icumen in (ok. 1300 r.), w której po raz pierwszy w literaturze angielskiej zamiast staroangielskiego ġēac występuje onomatopeiczne cuccu. Źródło: Wikipedia Commons (British Library).

Tyle możemy wycisnąć z danych językowych. Być może staranna analiza ewentualnych słów pokrewnych mogłaby ujawnić jeszcze jakieś drobne szczegóły, ale raczej nie wpłynęłaby na ogólny obraz. Nadal pozostają pytania, na które nie potrafimy odpowiedzieć, np. dlaczego wczesnoindoeuropejski czasownik o znaczeniu ‘ukryć’ brzmiał *gʰewǵʰ-. Nie ma żadnego koniecznego związku między formą słowa a jego znaczeniem, więc trzeba poprzestać na konstatacji, że tak było i już. Jak napisał wielki polski językoznawca, Jerzy Kuryłowicz (The inflectional categories of Indo-European, 1964): „One cannot reconstruct ad infinitum. We must be satisfied with the reconstruction of stages bordering the historical reality” [Nie da się rekonstruować w nieskończoność. Musimy się zadowolić rekonstrukcją stadiów zbliżonych do rzeczywistości historycznej]. Dlatego na tym zakończę historię o gżegżółce. I tak sporo wydusiliśmy z niepozornego ptaszka o dziwacznej nazwie.

Przypis:

Jeśli kogoś dziwi przymiotnik indogermanisch w tytule LIV, to trzeba wyjaśnić, że językoznawcy niemieccy pozostali wierni nazwie „języki indogermańskie”. Nie jest to objaw niemieckiego szowinizmu, bo nazwy tej (langues indo-germaniques) nie nadał Niemiec, ale duński geograf działający we Francji, Conrad Malte-Brun, w roku 1810. W tym czasie przynależność języków celtyckich do nowo odkrytej rodziny nie była jeszcze pewna, więc języki indyjskie i germańskie uznawano za jej geograficznie najbardziej odległych przedstawicieli. Trzy lata później angielski fizyk, językoznawca i egiptolog Thomas Young (jeden z pionierów odczytania hieroglifów staroegipskich i ogólnie polihistor, znany jako „ostatni człowiek, który wiedział wszystko”) użył nazwy „języki indoeuropejskie” (Indo-European languages), która ostatecznie przyjęła się wszędzie poza krajami niemieckojęzycznymi. Ta nazwa też nie jest zbyt szczęśliwie utworzona i może prowadzić do nieporozumień, ale przez dwieście lat utarła się na tyle, że nikt nie ma ochoty jej zmieniać. Być może wrócę jeszcze kiedyś do tych skądinąd ciekawych problemów terminologicznych.

Gżegżółka, czyli skąd się biorą słowa (2)

W poprzednim odcinku ustaliliśmy, że prasłowiańskim przodkiem słowa gżegżółka ‘kukułka’ była forma rekonstruowana jako *žegъz-, rozszerzona przez końcówkę wyrażającą rodzaj żeński, ewentualnie sufiksy sygnalizujące zabarwienie uczuciowe, w tym zdrabniające lub spieszczające, co często się zdarza w nazwach ptaków. Aby posunąć się dalej w głąb czasu, możemy zastosować dwie metody: rekonstrukcji wewnętrznej i rekonstrukcji porównawczej. Pierwsza polega na tym, że nie wchodząc poza dane słowiańskie, próbujemy wydedukować (na podstawie niezależnie posiadanej wiedzy o zmianach językowych), z jakiej wcześniejszej postaci mogła wyewoluować sekwencja *žegъz-. Druga metoda, zwykle dająca bardziej wiarygodne wyniki, polega na zidentyfikowaniu form pokrewnych w innych językach i wykorzystaniu tej dodatkowej informacji do zrekonstruowaniu wspólnego przodka porównywanych form.

Co możemy stwierdzić na podstawie wiedzy o pochodzeniu dźwięków występujących w języku prasłowiańskim? Otóż spółgłoska *ž może pochodzić tylko z jednego źródła: jest nim tzw. pierwsza palatalizacja słowiańska, czyli zmiękczenie spółgłosek tylnojęzykowych przed samogłoskami przednimi lub dźwiękiem *j. W szczególności dawne *g zmieniło się w prasłowiańskie *ž, jeśli występowało przd samogłoską *e (dlatego mamy zachowane w polszczyźnie oboczności typu mogę | może). Z kolei samogłoska *ъ jest (w każdym razie w środku wyrazu między spółgłoskami) kontynuacją przedsłowiańskiego krótkiego *u. A zatem *žegъz- mogło się regularnie rozwinąć z wcześniejszej (przedsłowiańskiej) formy *geguz-. Pozostaje jeszcze końcowa spółgłoska *z. Ma ona ciekawe pochodzenie, bo rozwinęła się z praindoeuropejskiej głoski tylnojęzykowej miękkiej – dźwięcznej *ǵ lub dźwięczno-przydechowej *ǵʰ. W wielu językach indoeuropejskich głoski te utożsamiły się ze zwykłymi („twardymi”) *g i *, ale w kilku grupach, między innymi w językach indoirańskich i bałtosłowiańskich, ich rozwój poszedł odmienną drogą. Podsumowując, słowo *žegъz- możemy wyprowadzić z hipotetycznego dawniejszego *geguǵ-, na razie nie zastanawiając się, czy *g i *ǵ kontynuują praindoeuropejskie spółgłoski wymawiane z przydechem, czy bez przydechu.

W tym miejscu zakończmy na razie rekonstrukcję wewnętrzną i spójrzmy na dane porównawcze w grupie języków bałtyjskich, najbliżej spokrewnionych ze słowiańskimi. Standardowa litewska nazwa kukułki, najczęściej używana współcześnie, to gegutė, ale jest to forma wtórna. Powstała, podobnie jak wariant gegulė, wskutek zdrobnienia oryginalnej nazwy ptaka, gegužė (jest to także litewska nazwa maja jako miesiąca kukułczych godów). Pasuje ona idealnie do formy prasłowiańskiej, ponieważ litewskie *ž pochodzi z tego samego dawniejszego źródła co słowiańskie *z. Potwierdzają to inne bałtyjskie nazwy kukułki: łotewskie dzeguze i staropruskie geguse [geguzeː] Wszystkie one wskazują na prabałtyjską formę kontynuującą to samo *geguǵ-, które wydedukowaliśmy wcześniej na podstawie formy prasłowiańskiej. Zobaczmy, czy naszą pracę detektywistyczną można posunąć dalej.

Żeby zbadać gżegżółkę, specjalista musi się przyjrzeć wszystkim istotnym szczegółom. Foto: S. Seyfert. Źródło: Wikipedia, licencja CC BY-SA 3.0.

Historyczne kontynuacje praindoeuropejskich spółgłosek dźwięczne i dźwięczno-przydechowe (wyraźnie rozróżniane np. w językach germańskich, w łacinie, grece czy sanskrycie) utożsamiły się w językach bałtosłowiańskich. Na szczęście czasem można znaleźć ślady obecności lub braku dawnego przydechu. Tak zwane prawo Wintera stwierdza, że prabałtosłowiańskie samogłoski krótkie ulegały wzdłużeniu, jeśli następująca po nich spółgłoska była dźwięczna, ale nieprzydechowa w języku praindoeuropejskim. Aczkolwiek specjaliści nie są do końca zgodni na temat zakresu występowania prawa Wintera, stanowi ono silną poszlakę na rzecz wywodzenia *geguǵ- z dawniejszego *g(ʰ)egʰuǵʰ-, ponieważ ani w grupie bałtyjskiej, ani w słowiańskiej nic nie wskazuje na winterowskie wzdłużenie *e ani *u.

Prawo Wintera nie daje podstaw do rozstrzygnięcia, jakim sposobem wymowy (z przydechem czy bez) odznaczała się pierwotnie spółgłoska początkowa, ale i tu mamy pewną wskazówkę. Ze względu na powtarzające się spółgłoski nasze prabałtosłowiańskie *geguǵ- wygląda na wyraz zawierający tzw. reduplikację. Reduplikacja to zabieg polegający w większości przypadków na skopiowaniu początkowej spółgłoski, dodaniu do niej samogłoski i doklejeniu utworzonej w ten sposób sylaby do początku podstawy słowotwórczej, którą poddajemy tej operacji. W języku praindoeuropejskim reduplikacja tego typu (tzw. reduplikacja częściowa) pełniła szczególnie ważną rolę w odmianie czasowników. Cały szereg form koniugacyjnych tworzono w ten sposób, co najlepiej widać w starożytnej grece i sanskrycie.

Wykorzystywano jednak reduplikację także, choć na skromniejszą skalę, jako metodę tworzenia rzeczowników i przymiotników. Na przykład od rdzenia czasownikowego *kʷel(h₁)- ‘chodzić dokoła, krążyć’ utworzono zreduplikowany rzeczownik *kʷe-kʷl-o- ‘koło’ lub ‘krąg, okrąg’ (od którego pochodzą m.in. greckie kúklos, sanskryckie cakram i angielskie wheel). Wydaje się, że w przypadku tych części mowy indoeuropejska reduplikacja symbolizowała uporczywą powtarzalność czynności lub cechę występującą ze szczególnym nasileniem. Jeżeli faktycznie mamy do czynienia z reduplikacją w przypadku *geguǵ-, to należy tę formę analizować jako *ge-guǵ-, przy czym pierwsza i druga spółgłoska powinny być identyczne. Jeśli reduplikacji poddano rdzeń zawierający dwie spółgłoski przydechowe (*gʰuǵʰ-), to także sylaba reduplikacyjna powinna zawierać *.

A zatem jeśli słowo oznaczające kukułkę utworzono, zanim rozeszły się drogi języków bałtyjskich i słowiańskich, i jeśli poprawne jest założenie, że mamy do czynienia z reduplikacją, to odpowiednia forma „wczesnoindoeuropejska” (może niekoniecznie praindoeuropejska, ale w każdym razie dawna) wyglądałaby tak: *gʰe-gʰuǵʰ- (plus sufiksy wyrażające rodzaj gramatyczny i/lub zabarwienie uczuciowe). Sądząc z innych podobnych przypadków, taką nazwę nadano by ptaszkowi, który często robi *gʰuǵʰ, cokolwiek miałoby to znaczyć. Mało prawdopodobne, żeby chodziło o kukanie, bo ani przydech, ani użycie dwóch różnych spółgłosek indoeuropejskich (* i *ǵʰ różniły się miejscem artykulacji!) nie pasują do typowych schematów tworzenia onomatopeicznych nazw kukułki. Jeśli więc mamy wyjaśnić pochodzenie gżegżółki przez rozłożenie jej do końca na językowe czynniki pierwsze, musimy się skupić na centralnym rdzeniu *gʰuǵʰ-, poszukać jego ewentualnych krewnych w innych językach indoeuropejskich i zrekonstruować jego znaczenie. I o tym będzie kolejny, ostatni odcinek mini-serii.

Porozmawiajmy o języku (7): Superrodziny i prajęzyk

Z powodów wspomnianych w trzecim odcinku tej serii sądzę, że odkąd u naszych odległych przodków wyewoluowała zdolność do komunikacji językowej, zawsze istniało obok siebie wiele różnorodnych języków. Nie wyklucza to możliwości, że wszystkie współcześnie istniejące języki miały wspólnego przodka. Wyobraźmy sobie, że początkowo istniał cały las drzew rodowych języków (czyli wiele niespokrewnionych z sobą rodzin), ale z przyczyn losowych wiele z nich wymarło bezpotomnie. Sprzyjały temu naturalne dysproporcje wspomniane w poprzednim odcinku. Poniższy rysunek pokazuje to w uproszczony, schematyczny sposób. Kolorem żółtym oznaczyłem języki występujące współcześnie lub udokumentowane historycznie, kolorem zielonym – dające się zrekonstruować prajęzyki, które dały początek znanym nam rodzinom, a kolorem czerwonym – ostatniego wspólnego przodka wszystkich tych rodzin (których w rzeczywistości mamy setki, a nie kilka, jak na rysunku).

Czy istnieją jakiekolwiek szanse na udowodnienie, że do naszych czasów rzeczywiście przetrwały wyłącznie języki należące do jednej z pierwotnych rodzin? Niestety tradycyjna metoda porównawcza jest tu prawdopodobnie bezsilna. Trzeba pamiętać, że drzewo rodowe jest modelem przybliżonym. Nie uwzględnia na przykład faktu, że kontakty językowe powodują wymianę słownictwa, często na wielką skalę. Słownictwo odziedziczone zanika z czasem, zastępowane przez zapożyczenia i neologizmy. Skutkiem tego jest postępująca erozja informacji potrzebnej do rekonstrukcji porównawczej.

Głębia chronologiczna rodziny indoeuropejskiej to mniej więcej 6 tys. lat, a ponieważ obejmuje ona setki języków, w tym kilka gałęzi rodowych o udokumentowanej historii sięgającej 2 lub 3 tys. lat, rekonstrukcja wspólnego przodka jest ułatwiona. Potrafimy odtworzyć kilkaset rdzeni leksykalnych, dużą część słownictwa podstawowego, reguły słowotwórcze, odmianę różnych części mowy itp. W przypadku rodziny afroazjatyckiej, która wydaje się o wiele starsza, można się dogrzebać kilkudziesięciu wspólnych rdzeni słowotwórczych (w tym zaimków) i zbieżności systemów morfologicznych, ale nie ma mowy o takiej szczegółowości, jak w przypadku rodziny indoeuropejskiej. Łatwiej jest stosować metodę porównawczą do tych gałęzi rodziny afroazjatyczkiej, w których grupują się języki dobrze zbadane, udokumentowane na przestrzeni tysięcy lat. Dobrym przykładem jest gałąź semicka. Należy do niej choćby język akadyjski, znany z zapisów od XXIV w. p.n.e., a także języki od dawna dobrze znane i starannie badane (jak hebrajski, fenicki, aramejski, arabski czy amharski); język prasemicki był mniej więcej współczesny praindoeuropejskiemu. Choć nie znamy teoretycznego ograniczenia stosowalności metody porównawczej, ocena empiryczna wskazuje na ok. 10 tys. lat jako czas, po którego upływie trudno wyciągnąć wiarygodne wnioski z materiału zachowanego w językach potomnych. Dodajmy, że mowa tu o sprzyjających okolicznościach (wiele dobrze zbadanych języków pokrewnych, dobra dokumentacja historyczna). Dla małych i słabo poznanych rodzin językowych możliwość rekonstrukcji jest jeszcze bardziej ograniczona.

Języki indoeuropejskie i uralskie (ugrofińskie + samojedzkie) uchodzą za przykład pary rodzin, między którymi dalekie pokrewieństwo jest prawdopodobne (tzw. hipoteza indouralska). Wrażenia takie powstaje, kiedy spojrzymy na ich systemy zaimków (pojawianie się spółgłoski *m w formach pierwszej osoby i *t w drugiej osobie zaimków osobowych, uralski zaimek wskazujący *tä- wobec indoeuropejskiego *so-/*to-, uralskie zaimki pytajne *ke-/*ku- i indoeuropejskie *kʷi-/*kʷo-). Zdarzają się sporadyczne zbieżności w systemie odmiany, np. biernik l.poj. rzeczowników z końcówką *-m. Na tym jednak podobieństwo właściwie się kończy. Uderzający jest brak zgodności leksykalnych w słownictwie podstawowym. Grupy znaczeniowe wyrazów, w których oczekiwalibyśmy ujawniania się takich zgodności nawet po kilku tysiącach lat osobnego rozwoju (np. podstawowa terminologia rodzinna, nazwy części ciała lub powszechnie spotykanych elementów środowiska naturalnego, niskie liczebniki, czasowniki oznaczające elementarne czynności) nie wykazują śladów regularnych odpowiedniości wskazujących na wspólne pochodzenie. Na przykład indoeuropejskie *dwo-/*dwi- ‘2’ i *tri- ‘3’ nie dają się powiązać z uralskimi *kakta/*kektä ‘2’ i *kolmi/*kurmi ‘3’. Jedyną nazwą członka rodziny, w której widać podobieństwo, jest prauralskie *käliw ‘siostra lub brat męża’ zastanawiająco zbliżone do praindoeuropejskiego *ǵl̥h₂-u- ‘siostra męża’, ale spodziewalibyśmy się raczej zgodności nazw najbliższych krewnych (ojciec, matka, syn, córka, brat, siostra), a nie określeń dalszego powinowactwa. Izolowane podobieństwa, jak prauralskie *weti ‘woda’ i *nimi ‘imię’ wobec praindoeuropejskich *wod-r̥/*wed-n- i *h₁noh₃-mn̥, nie wystarczają do identyfikacji regularnych odpowiedniości i wykluczenia przypadkowej zbieżności brzmienia. Sytuację komplikuje fakt, że na wczesnych etapach swojej historii języki uralskie wchłonęły wiele zapożyczeń z języków indoeuropejskich, czego skutkiem może być iluzja pokrewieństwa silniejsza niż ewentualne dowody na pokrewieństwo rzeczywiste.

Jeśli tak wyglądają próby łączenia rodzin, które istniały w bliskich sobie geograficznie regionach Eurazji i wykazują choć cień zbieżności, to trudno się dziwić, że większość językoznawców historycznych zachowuje sceptycyzm wobec jeszcze dalej idących propozycji – np. hipotezy nostratycznej lub konkurencyjnych wobec niej hipotez – eurazjatyckiej lub transeurazjatyckiej. Każda z nich proponuje połączenie w jedną superrodzinę od kilku do kilkunastu rodzin Azji i Europy (z ewentualnym dodatkiem niektórych języków Ameryki Północnej i północnej Afryki). Dowolność, z jaką proponuje się skład każdej z tych mgławicowych superrodzin, i brak wiarygodnych podstaw do solidnej rekonstrukcji proponowanych prajęzyków nie pozwalają na ich zgodną akceptację przez językoznawców.

Podobnie ma się rzecz z hipotezą amerindiańską, postulującą pokrewieństwo większości rdzennych języków obu Ameryk. Zaproponował ją Joseph H. Greenberg na podstawie „metody masowego porównania” słownictwa wielu języków, niewymagającej ustalenia systematycznych odpowiedniości; wystarczy intuicyjne „wrażenie podobieństwa”. Subiektywizm tej metody i jej podatność na błędy wynikające choćby z niemożności wyeliminowania zapożyczeń i przypadkowych podobieństw nie pozwalają na weryfikację wyników jej stosowania. Oczywiście „ogólny rzut oka z lotu ptaka” na zbiory danych jest często potrzebny dla oceny, czy w ogóle warto próbować ustalać pokrewieństwo jakiejś grupy języków, ale nie posiada wartości dowodowej, jaką odznacza się rygorystycznie stosowana metoda porównawcza. Zatem także hipoteza amerindiańska jest dość zgodnie odrzucana przez specjalistów od języków Nowego Świata.

Mówimy tu o próbach tworzenia „superrodzin”, których głębia czasowa mogłaby się mieścić w zakresie 10–20 tys. lat. Jednak gdybyśmy chcieli znaleźć dowody na pokrewieństwo wszystkich języków świata, trzeba by było włączyć do porównania np. Australię, zasiedloną już 65–45 tys. lat temu, i Afrykę, z którą przodkowie pozaafrykańskich populacji Homo sapiens pożegnali się ok. 70 tys. lat temu. Jeśli wszystkie współczesne języki mają wspólnego przodka, zdrowy rozsądek podpowiada, że główna migracja naszego gatunku poza Afrykę wyznacza jego minimalny wiek. Nie znamy żadnej wiarygodnej metody, która potrafiłaby sięgnąć w tak daleką przeszłość. Nie wiemy również, czy języki Afryki subsaharyjskiej dają się sprowadzić do wspólnego przodka ani czy wyjście z Afryki oznaczało dostatecznie wąskie gardło dla populacji i ich języków, żeby można było mówić o jednej superrodzinie wyodrębnionej w ten sposób.

Czasem trzeba się pogodzić z niewiedzą wynikającą z nieuniknionych ograniczeń poznawczych, choć oczywiście należy też mieć nadzieję, że z czasem dopracujemy się ulepszonych obiektywnych metod ustalania bardzo odległego pokrewieństwa. Trzeba w tym celu wyłowić słabnący niemal do zera „sygnał genetyczny” z szumu nagromadzonego przez tysiące lat zmian językowych i wykazać, że sam sygnał nie jest złudzeniem – produktem losowych fluktuacji. Eksperymentalne symulacje komputerowe i analiza wielkich zbiorów danych na razie nie przyniosły przełomu w porównaniu z metodami stosowanymi „ręcznie”. Naiwne przenoszenie algorytmów filogenetycznych opracowanych na potrzeby biologii nie ma wielkiego sensu bez uwzględznienia specyficznych cech ewolucji językowej. Komputerowe językoznawstwo historyczno-porównawcze dopiero raczkuje i wypracowuje własne metody. Czy skuteczne, tego – jak to w nauce – dowiemy się, kiedy badania wyjdą poza okres pionierskich eksperymentów.

To już ostatni odcinek tej serii, ale oczywiście nie koniec językoznawczych wpisów na blogu Naukowy 2022.